Po co iść na terapię?

 



  Gdy pojawiłam się pierwszy raz na terapii, byłam jak bezbronne, pokaleczone, małe dziecko. Niemowlak. Który zupełnie nie wie, jak tak naprawdę urządzony jest świat dorosłych. To znaczy wydawało mi się, że wiem, ale byłam w błędzie. Leżałam zatem i tylko majtałam rękami i nogami, żeby odpędzać od siebie w zupełnie nieporadny sposób problemy, które przykryte przez lata grubą warstwą kurzu, nagle dały o sobie znać. Nade mną zawirowały rodzinne skrypty, przekonania, powinności i zakazy, stereotypy i tematy tabu. Tak więc leżałam pośród tego bałaganu i nie wiedziałam, jak się podnieść. Bałam się, że otworzę drzwi do pomieszczeń, w których kryje się wiele niewygodnych, wstydliwych, zamiatanych pod dywan spraw. Moje obawy okazały się uzasadnione. Otworzyłam już kilkoro drzwi. 

  Myślę, że teraz zaczynam raczkować. Przeszłam etap pełzania, który jest bardzo, ale to bardzo niekomfortowy. Człowiek pełzając, tapla się w błocie, kręci wokół siebie, jest mu ciężko i czasami nie widzi sensu dalszej pracy. Gdy już wydaje się, że wreszcie może się unieść na kolana, jakieś zdarzenie, sytuacja podcina mu nogi i znowu ląduje na brzuchu. Ale widzi z tej perspektywy więcej niż wtedy, kiedy leżał na plecach. Dostrzega każdy paproch na podłodze, każdy brud, latające kocury, ślady ludzkich stóp, twarze ludzi lądujących tuż obok i niemogących się podnieść. Boże, jak ja długo pełzałam! 

   Teraz raczkuję. Tak sądzę. Nabrałam pokory. Już wiem, że bez dalszej terapii, nie dam rady stanąć na nogi. Z pokorą przyjmuję swoje i cudze potknięcia. Zaczynam zauważać, że świat nie jest czarno-biały, że ma różne odcienie szarości, bywa też niezwykle barwny, piękny, choć nie doskonały, oj nie. Nieraz miotam się między dwoma głosami - tym, który pomału do mnie dociera i słyszę go z tyłu głowy, i podświadomie wiem, że ma rację, z tym, który dopomina się o swoje, naciska, pcha na utarte ścieżki myślenia i działania, robi spore zamieszanie. Dlatego upewniam się na cotygodniowych spotkaniach, że ten nowy, pierwszy głos jest słuszny. Czy łatwo jest go dopuścić? Nie. Bo kłóci się z tym, który słyszałam od dziecka, z wdrukowanymi schematami. 

   Zauważam jednak istotne zmiany w swoim życiu. Inaczej patrzę na relacje z ludźmi, na samych ludzi, na problemy, oduczam się nadodpowiedzialności, kontroli, zadowalania innych kosztem siebie, bycia mediatorem w każdym sporze, potrzeby niesienia pomocy nawet wtedy, gdy nikt mnie o nią nie prosi, przeżywania do granic wytrzymałości spraw, na które nie mam wpływu. Uczę się oddzielania siebie od innych dorosłych ludzi, którzy odpowiadają sami za swoje postępowanie. Po co w ogóle poruszam taki temat? Żeby powiedzieć, że warto zmierzyć się z własnymi demonami, które rujnują życie, odbierają radość i poczucie sprawczości, niszczą i demolują od środka. 

   Warto pójść po pomoc do specjalisty. Poszukać kogoś, z kim ta praca będzie możliwa. Bo od razu zaznaczam - nie każdy specjalista jest dla każdego. Terapeuci, psychologowie to też ludzie. Posiadają większe bądź mniejsze doświadczenie, wiedzę, ale mają określony sposób bycia, który może nie współgrać z naszym. Dlatego nie należy się zrażać, gdy za pierwszym czy drugim razem nie trafimy do osoby, której będziemy w stanie opowiedzieć szczerze o sobie i swoich problemach. Taka otwartość zresztą nie rodzi się ot tak, na pierwszych spotkaniach. To proces, czasami długi i żmudny, który porównałabym do cebuli - obieramy ją warstwa po warstwie, by dotrzeć do środka i poprzyglądać się z zaciekawieniem temu wnętrzu. 

   Terapeuta nie poda recepty na zdrowe życie, nie powie: "musi pan/pani zrobić to czy tamto". Terapeuta jest jak przewodnik, opiekun, który daje poczucie bezpieczeństwa przy każdym kroku, błędzie, wątpliwościach, w kryzysowej sytuacji. Ktoś może uznać, że terapia to bzdura, że nie będzie wywalał flaków na drugą stronę przed obcą babą lub facetem, że on wcale nie potrzebuje żadnej pomocy, że dobrze mu tak jak jest... Słyszałam to od wielu ludzi, którzy rękami i nogami bronili się przed pójściem na terapię. Mam wówczas na podorędziu pytania do takich ludzi: "Skorzystałeś ostatnio z pomocy terapeuty, skoro twierdzisz, że to bzdura? Dlaczego bzdura?", "Jeśli nie chcesz wywalać flaków przed obcą osobą, dlaczego zatem wywalasz je przed bliskimi, których ranisz rzucanymi bezmyślnie słowami i postępując pochopnie, bezrefleksyjnie, egoistycznie, w przemocowy sposób?", "Mówisz, że nie potrzebujesz terapii i dobrze ci tak, jak jest. Dlaczego zatem twoje relacje z innymi są zaburzone albo nie ma ich wcale, bo odcinasz się od ludzi, odrzucasz wszystkich, którzy nie podzielają twojego sposobu myślenia, zachowania, postępowania? Dlaczego chowasz urazy i nie potrafisz wybaczyć? Dlaczego płaczesz po kątach, skoro ci dobrze? Dlaczego samotność toczy cię jak robak?".

   Znam także ludzi, którzy mimo początkowych obaw i oporu, udali się po pomoc, kiedy świat i ich życie przygniatały ich tak, że brakowało tchu. Rozpoznaję ich podczas nawet błahych rozmów. Ich spojrzenie na różne sprawy, podejście do świata wartości, do innych ludzi i ich rozmaicie pojmowanej inności, do problemów oraz przeróżnych sposobów ich rozwiązania - to wszystko pokazuje, jak ciężką robotę mają za sobą lub nadal odwalają na bieżąco. To da się wyczuć, naprawdę. Kontakt z nimi jest jak powiew świeżości. Oczywiście nie twierdzę, że każdy powinien udać się do specjalisty, ale szczerze mówiąc - w dzisiejszych czasach niezwykle trudno jest radzić sobie samemu, machać rękoma, by utrzymać się na powierzchni. Mnóstwo ludzi doświadczyło trudnego dzieciństwa lub traumy w dorosłym już życiu. Niektórzy są wrażliwi do tego stopnia, że po prostu nie potrafią samodzielnie poradzić sobie z problemami, które dla tych, zaprawionych w bojach, mogą wydawać się pierdołą. Dla jednych będzie to pierdoła, dla innych tragedia odbierająca chęć do życia. 

   Obecnie coraz więcej osób przestaje odczuwać wstyd z powodu korzystania z pomocy psychiatry, psychologa czy terapeuty. Bo to żaden wstyd. Wstydzić to się można, gdy puści się bąka w towarzystwie, choć i to stanowi dyskusyjną kwestię. Ja bym po prostu powiedziała: "Przepraszam". Przecież każdemu może się to przydarzyć, czyż nie? Ale serio - powodem do wstydu nie jest proszenie o pomoc. To nasze życie i nieważne ile mamy go już za sobą i ile nam go jeszcze zostało, warto zadbać o swój dobrostan. I żeby innym żyło się z nami dobrze. W końcu jesteśmy istotami społecznymi, codziennie spotykamy na swojej drodze innych, równie niedoskonałych ludzi. Umiejętność życia w stadzie, radzenia sobie z problemami, cieszenia się życiem, okazywania uczuć, dbania o zaspokojenie swoich potrzeb, bycia ze sobą i wiele innych, to istotne kompetencje, które pomagają żyć i dać żyć innym. 

Komentarze

Popularne posty