Epitafium dla...

  


  Była łagodna jak Ocean Spokojny... Zawsze, gdy o Niej myślę, przywodzi mi na myśl miękkość i aksamit. Mam zachowane w pamięci setki, tysiące wspomnień z Nią związanych. Pierwsze, które pochodzą w wczesnego dzieciństwa, kojarzą się z ciepłą kuchnią, w której tworzyła Ona swoje kulinarne arcydzieła. W tejże skromnej kuchni stał żelazny piecyk - latem upchnięty pod ścianą i przykryty ceratą, zimą zaś wystawiony bardziej na środek. Spomiędzy szpar w jego drzwiczkach strzelały iskierki ognia. Podłoga pokryta była nieco zniszczonym linoleum, które położone na nierównej powierzchni, z czasem zostało naznaczone ścieżką odciśniętych rantów płyt, znajdujących się pod nim. Bawiłam się w różne gry o nie do końca sprecyzowanych zasadach, skacząc po widocznych liniach. W pomieszczeniu tym toczyło się intensywne życie, a w jego centrum znajdował się stary, drewniany, nadgryziony zębem czasu stół z szufladą. Robiła na nim swojski makaron, pierogi, kroiła kiełbasę na bigos, ubijała białka jajek, ucierała ciasta w misie. To był Jej warsztat pracy. Nikt z potomstwa nie potrafi gotować tak jak Ona. Przepisy, które zakodowała w głowie, w dużej mierze przepadły w niebycie. 

   W Jej pokoju od zawsze puszczał do mnie oko błyszczącymi kaflami piec. Do dziś pamiętam jego gładką powierzchnię oraz ciepło. Przepasany był sznurkiem, na którym czasami suszyłam bieliznę, gdy nagle postanowiłam zostać na noc i nie miałam przy sobie czystych rzeczy. Jako mała pedantka prałam w rękach majtki i rajstopki, a potem wieszałam je przy piecu, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że do rana będą suche jak pieprz. Uwielbiałam spać na Jej łóżku, stojącym na wprost drzwi pieca. W błyskach rozświetlających ciemny pokój zasypiałam spokojnie, nie śniąc później żadnych koszmarów. W Jej domu czułam się bezpiecznie. Jeszcze w czasach studenckich zdarzało mi się spędzać u Niej całą sesję, gdyż mogłam tam zaznać niczym niezmąconego spokoju. Siedziałam od rana do późnej nocy nad książkami, a Ona przynosiła mi jedzenie i dyskretnie ulatniała się do swoich zajęć. 

   Na podwórzu domu panoszyły się ogródki założone przez mieszkańców. Ona również miała swój skrawek ziemi. Nigdy nie mogłam pojąć, dlaczego najmniejszy ze wszystkich. Ale Ona taka już była - bezkonfliktowa, łagodnie przyjmująca to, co los jej daje w ofierze. Ten malutki ogródek to była namiastka pozostawionej za młodu ojcowizny, do której tęskniła aż do ostatnich chwil życia. Na grządkach panował porządek. Lubiłam chwile, kiedy prosiła, bym poleciała po włoszczyznę. Czułam się taka duża i mądra. Przecież nie wysłałaby mnie, gdybym nie potrafiła znaleźć potrzebnych do zupy warzyw. Szłam potem z oprószonymi ziemią pęczkami malutkiej i słodkiej marchewki, chudziutkiej pietruszki, lekko karłowatych selerków i wąskimi liśćmi pora. Tuż obok ogródka rosły dwie wiśnie. Jedna z nich należała do naszej rodziny, druga do sąsiadki, która wydzierała się na dzieciaki, gdy obskubywały ją z kwaśnych, dorodnych owoców. "Nasza" rodziła obficie. Zrywałam wiśnie okrwawionymi ich sokiem palcami, raz po raz zajadając się nimi mimo tego, że od ich smaku cierpł mi język. Latem często siadywaliśmy pod drzewem. Dorośli pili kawę, a dzieciarnia biegała i szalała aż do późnego wieczora. 

   Granicę podwórza wyznaczał płot z metalowej siatki, odgradzający posesję od boiska szkolnego. Gdy skończyłam sześć lat i osiem miesięcy, poszłam do szkoły, którą wspominam niestety niezbyt dobrze. Nigdy nie zapomnę tych krótkich chwil pocieszenia w szkolnej, brutalnej egzystencji, kiedy spoglądałam w Jej okno. Czasami machała do mnie i robiło mi się cieplej na zbolałym sercu. Jak ja chciałam przeskoczyć przez płot i znaleźć się po drugiej, bezpiecznej stronie! Kiedyś widziałam, jak podchodzi do płotu, więc podbiegłam. Przez dziurę podała mi pączka. Doskonale pamiętam ten moment. Pączek pełen miłości i troski... Zapytała, jak sobie radzę. Skłamałam, że wszystko w porządku, choć w zasadzie w ciągu tych kilku minut naprawdę wszystko było w jak najlepszym porządku - spłynął na mnie spokój. 

   Karmiąc bliskich, zalewała ich oceanem opieki. Nikt nie mógł wyjść od niej głodny. Do końca mej edukacji co miesiąc wciskała mi w dłoń drobne kwoty "na sznekę". Szneka... Synonim słodkiego dobra. Dzięki Niej poznałam mimochodem gwarę wielkopolską. Ryczka, kejter, szneka, wyrychtować się, mycka... Operowałam tymi słowami równie sprawnie jak piękną polszczyzną poznawaną dzięki nałogowemu pożeraniu książek. Później, dużo później odkryłam, że pamięta również wiele słów z języka niemieckiego. Powtarzałam je z Nią, gdy demencja powoli siała spustoszenie w Jej głowie. Upłynęło tak wiele lat od czasu, gdy uczęszczała do szkoły w czasie okupacji, a Ona recytowała wkute niegdyś słówka z zadziwiającą dokładnością. Nawet wtedy, kiedy polskie zdania grzęzły jej w gardle, wspomnienia z trudnego dzieciństwa były żywe... Pałac z przepięknym ogrodem, w którym bawiła się razem z pańskimi dziećmi, łabędzie pływające po stawach, cudne klomby - potem zdmuchnięte wichrem wojny i ograbione, ogołocone, a w końcu zamienione w okropny dom dla niepełnosprawnych umysłowo dzieci - to wszystko stawało jej przed oczami i ożywało. Ojciec wyruszający tego pamiętnego dnia we wrześniu '39 roku, jej histeryczny płacz pełen złych przeczuć i czekanie na jego powrót - to wszystko trwało w Niej aż do niedawna. 

   Była jak ocean. Wyciszała spory, przynosiła ulgę, pomagała zachować zdrowy rozsądek. Scalała rodzinę tak jak krople deszczu, które zlewają się w większą całość. Spędziłam z Nią tak dużo i tak mało czasu jednocześnie. Zaledwie pół roku po mojej przeprowadzce zaczęła odpływać. Jeszcze zimą mnie poznała, latem potrzebowała sieci skojarzeń podsuwanych Jej, by mogła we mnie rozpoznać swoją najstarszą wnuczkę. Nieco ponad rok temu żegnałyśmy się tuż przed moim wyjazdem. Większą część mojej wizyty spędziła wówczas na kanapie, podpierając jak zawsze swoją głowę ręką. Patrzyła gdzieś w dal. Gdy wychodziłam, wypowiedziała słowa, które ciągle dźwięczą mi w uszach. Dobrze wryły się w mą pamięć, ponieważ przez lata, w każdą niedzielę je słyszałam: "Dziękuję ci, że przyszłaś...". Posyłała mi to pełne wdzięczności i pokory spojrzenie starszego, nieporadnego człowieka. Zawsze odpowiadałam, że nie ma za co. Tak naprawdę to ja jestem Jej wdzięczna. Nie mogłabym wymarzyć sobie lepszej Babci. 

   Mogłabym pisać o Niej bez końca, ale nie potrafię objąć słowami tego Oceanu. Od czasu, kiedy odeszła, czuję wyrwę w sobie, choć myślę, że spora Jej część pozostała we mnie. Przekazałam ją swojemu dziecku. Jakaś Jej cząstka żyje i żyć będzie zawsze. Wolałabym jednak żyć ze świadomością, że Ona jest gdzieś, dokąd na razie nie mam dostępu. Tymczasem kołacze mi się po głowie natrętne pytanie: "Gdzieś jest, jeśliś jest?". 

Komentarze

  1. Piękne wspomnienia, zostaną w pamięci...

    OdpowiedzUsuń
  2. Pewnie my z tego rocznika mamy podobne wspomnienia....piec.... Zapach wołający z kuchni lekkie przypomnienie "zobaczysz wspomnisz me słowa" ale wtedy byliśmy młodzi , a co tam ! ...nas nie dotyczy ,ale po latach ,tak dotyczy i to wszystkich tak samo dotyczyło i dotyczyć będzie ....czym człowiek jest starszy tym sentymentalny się staje ....ale to chyba przychodzi z biegiem lat , już tylko wspomnienie zatacza w naszej głowie nasz malutki świat .

    OdpowiedzUsuń
  3. Pięknie opisałaś życie mamusi. Była wspaniala, kochająca♥️

    OdpowiedzUsuń
  4. Masz piękne wnętrze, ponieważ tylko z pięknego wnętrza mogą płynąć tak piękne słowa. ps. miło Ciebie znów czytać, stęskniłam się...

    OdpowiedzUsuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty